35 800 dzień
LOKALIZACJA: Wybrzeże Kościuszkowskie przy moście Świętokrzyskim, główny obóz Batalionu Syren Warszawskich, Warszawa
STATUS: brak zagrożenia, pod kontrolą rządu
UWAGI: wykryto nieprawidłowe zachowania 3 jednostek w obozie głównym BSW
UWAGI: wykryto nieprawidłowe zachowania 3 jednostek w obozie głównym BSW
CZAS: 5 lipca 2125 08:00:16
NR IDENTYFIKACYJNY: eXrp 46
– Jeszcze mam tutaj ostatnią aktualizację raportów z Drugiej Kompanii. – zdało się słyszeć przytłumiony dźwięk przed namiotem. – To byłoby wszystko podpułkowniku.
– Dziękuję ci Michale. W południe przyjdź po odbiór – odparł gruby, szorstki głos. Chrzęszczenie żwiru zaczęło się niepokojąco zbliżać, aż nagle jedna poła namiotu uniosła się wpuszczając na moment trochę światła i zatęchłego powietrza znad Wisły. Do środka wszedł średniego wzrostu mężczyzna ubrany w wojskowy mundur, który niebezpiecznie napinał się przy każdym gwałtownym ruchu. Podpułkownik Bartosz Graczyk żwawym krokiem przeszedł przez potarganą i zaświniona skórę niedźwiedzia leżącą na środku pokoju i z nieskrywaną irytacją rzucił tablet na pierwszą lepszą skrzynię, która obecnie stanowiła rodzaj jednego ze stołów. W namiocie panował półmrok. Jedna z lamp wisząca przy wielkiej mapie Warszawy skromnie rozpraszała ciemności, a delikatne kołysanie płomienia prawie wypalonej świeczki wprawiało w ruch wszelkie cienie jakie pozostawiały za sobą przedmioty. Mężczyzna sięgnął grubymi palcami do guzików munduru i zaczął niezdarnie je rozpinać jednocześnie biorąc swobodny oddech przy każdym uwolnieniu się od tego gorsetu. Nagle przerwał. Zmarszczywszy brwi pociągnął nosem. Zdało mu się, że czuje dym papierosowy. Jeszcze parę razy wziął kilka szybkich wdechów, lecz czując, że ostry zapach powoli słabnie uznał, że to wczorajszy dym z papierosów Grudzińskiego jeszcze drażni jego nos, choć racjonalna część jego umysłu nie była do końca przekonana co do tego wytłumaczenia. Wrócił do walki z upinającym jego tłuste ciało mundurem, a gdy się z niego uwolnił, rzucił go precz, byleby z dala od jego wzroku. Graczyk wszedł w niewielką łunę światła jaka padała na jego zasyfioną toaletkę, rozświetlając jego krótko ścięte, czarne włosy lekko przerzedzone na czubku głowy. Siwy zarost obrastał jego pełne policzki i grubą szyję, a spod równie przerzedzonych jak jego włosy brwi spoglądały małe, piwne oczy. Ściągnął szelki, które opadły obijając się z brzękiem o jego kaburę z bronią. Nalał sobie na lewą dłoń niewielką ilość wody z dzbanka i pochylając się nad zardzewiała miednicą, przemył sobie twarz. Powtórzył tę czynność parę razy, odstawił dzbanek i sięgając po ręcznik i spojrzał na pęknięte lustro. W pierwszej chwili nie dostrzegł tam niczego niepokojącego. Wyprostował się, przetarł twarz i dopiero wówczas gdy jeszcze raz zerknął na swoje odbicie dostrzegł nad swoim prawym ramieniem delikatny zarys ulatującego dymu i niewielki ruch ręki, gdy ta przykładała papieros do ust. Mężczyzna odskoczył od lustra jak oparzony. Rzucił ręcznikiem na toaletkę, z której stoczył się dzbanek i z hukiem wpadł do miednicy doprowadzając Graczyka do palpitacji. Mężczyzna jeszcze raz odskoczył, machając rękami niczym kwoka. Zachwiał się, ale w ostatniej chwili złapał się za jakąś półkę. Spojrzał w kąt, w którym widział jak w pierwszej chwili myślał, Martwego. Cień ręki dalej kołysał się od ust do popielniczki, a dym leniwie unosił się w górę. Graczyk przez moment sparaliżowany spoglądał na tę scenerię grozy, gdy nagle się ocknął i niespodziewaną dla nikogo odwagą sięgnął po pistolet. Ale powtórnie znieruchomiał. Prawa jego dłoń zwisała tuż przy kaburze, a maleńkie oczka zezowały na lufę pistoletu, która niespodziewanie wyłoniła się z ciemności. Bartosz Graczyk przełknął głośno ślinę i zdawał sobie sprawę, że jego kiszki mogą być zaraz równie głośne co jego przełyk. Drgnął na widok delikatnego ruchu pistoletu. Pozwolił sobie zerknąć na własną broń i posłusznie, z godnie z wolą oprawcy, odsunął ją od kabury.
– Mądra decyzja – usłyszał dźwięczny, męski głos.
– Ugryzł cię Martwy, że tak we mnie celujesz? – zapytał Graczyk.
– Nie jestem zarażony, ciulu. – W tym momencie ręka, która trzymała papierosa zgasiła go w popielniczce, a z cienia wychyliła się cała postać. Przez moment podpułkownik przyglądał się niewyraźnej postaci, ale nie potrafił dopasować tej sylwetki do żadnego mu znanego człowieka, dopóki twarz nieznajomego nie wykrzywiła się w dzikim uśmiechu. Graczyk pojął z kim ma do czynienia, lecz za żadne skarby nie rozumiał zaistniałej sytuacji. – Tak, to ja palancie. Myślisz, że jak będziesz mnie zbywał przez cały dzień to cię nie dopadnę?
– Nie wiem o czym mowa – wykrztusił zszokowany Graczyk. Mężczyzna, który ukrywał się w cieniu wstał tak gwałtownie, że krzesło na którym siedział przewróciło się na resztę walących się za nim gratów. Postąpił krok do przodu, a potem kolejny i następny, tak że twarz kapitana Artura Jabłońskiego stała się wyraźna w promieniu wątłej świeczki.
Podpułkownik usniósł dłonie.
– Ja naprawdę nic nie wiem. Wytłumacz mi co ci znowu odjebało!
– Nie tak nerwowo, Kwoka. To do ciebie nie pasuje. Lepiej dalej graj potulną kurę Ruchacza, to ci wychodzi najlepiej. Ale sadząc po twojej przerażonej mince nie przypominasz sobie wczorajszego dnia.
Jabłoński niebezpiecznie zbliżył się do podpułkownika, który był tak niski, że musiał zadzierając wysoko głowę, aby spojrzeć na kapitana. Tamten przyłożył mu spluwę do szyi i wyciągnął broń z kabury Graczyka.
– Wczoraj przed południem wpadłem w odwiedziny do mojego ojczyma. No wiesz takie męskie gadanie o tajnych raportach, które od dwóch dni nie są w rejestrze. Czy to ci trochę rozjaśniło sytuację? Nie?
Gruby mężczyzna wziął głęboki wdech i spoglądał z szeroko otwartymi oczami nie wierząc w to co właśnie usłyszał.
– Po tej jakże miłej rozmowie poszedłem do ciebie, ale o dziwo nie zastałem cię tutaj, choć wszyscy wiedzą, że w południe przyjmujesz u siebie dowodzących zwiadowców. Domyśliłem się, że Ruchacz dał ci cynk o tym, że zamierzam z tobą porozmawiać. Później dawano mi kilka sprzecznych informacji na temat twojego ówczesnego pobytu w obozie. Niestety ku mojemu rozczarowaniu musiałem zaprzestać poszukiwań i ogarnąć cały bajzel w Drugiej Kompanii, ale miałem też chwilę czasu, aby przemyśleć plan dorwania cię. I oto jestem.
– Całkiem... całkiem niezły plan – wymamrotał Graczyk nerwowo wycierając spocone dłonie o ubłocone spodnie.
– Prawda? Pozwoliłem sobie wrócić pamięcią do mojej mrocznej przeszłości i wykorzystać co ciekawsze techniki.
– Sz-szacunek –wychrypiał Graczyk.
Twarz Artura rozjaśnił bydlęcy uśmiech, lecz nic już nie odparł. Włożył broń Graczyka za swój pas i przyjrzał się uważnie swojej ofierze. Wyszedłeś z wprawy, Artur. Taką świnię byle adept potrafi upolować, pomyślał. Powoli odsunął się od mężczyzny, jednak lufą nadal celował w jego obrośnięte tłuszczem serce.
– Ludzie tu umierają, a wy się obżeracie w swoim pieprzonym podziemiu – mruknął mimochodem Jabłoński.
– To cukrzyca. I mylisz się jeśli nie obchodzi nas los... tych ziem.
– Polski.
– Słucham?
– Polski. Ten kraj nazywa się Polska.
– Nie wolno używać dawnych nazw...
Niespodziewany plask jaki rozległ się w pokoju w jednym momencie został przerwany przez głośne stąpnięcie. Podpułkownik trzymając się za twarz, zachwiał się i wpadł na jedną ze starych skrzyń, która zaprotestowała pod tak wielkim naporem.
– Nie wiem jak mogliście pozwolić, aby ludzie stracili własną tożsamość!
– Kurwa, Artur. Po co ty w końcu tu przyszedłeś?! Nie ja decyduję o losach... Tego nawet krajem nie da się nazwać. Ludzie tworzą własne państwa, a my próbujemy ich jednoczyć.
– Wy próbujecie. Czyli jednak masz coś z tym wspólnego...
Graczyk podparł się i chwiejąc się powoli stanął na nogach. Zerknął na wściekłe ogniki, które płonęły w jasnozielonych oczach kapitana, lecz nie wytrzymał tego spojrzenia i od razu odwrócił wzrok.
– Po co cie tu przysłali, bo na pewno nie po pomoc dla Grudzińskiego. Ostatnio dostrzegłem napięcie między nim a resztą waszych idiotów. Musieliście go szpiegować.
Graczyk powtórnie złapał się za serce i wziął uspokajający wdech. Niewiele mu to dało. Odnosił wrażenie, że jego pompa krwi zaraz pęknie, tak szybko biła w jego piersi.
– Masz rację. Generał Grudziński wspomniał coś o waszej rozmowie i że możesz się u mnie pojawić – gruby mężczyzna jeszcze raz wziął uspokajający wdech. Przetarł pot, który zalewał mu oczy, ale przez to jeszcze bardziej oślepł. Zdawało mu się, że nie widzi Artura tylko jakąś bezkształtną czarną plamę ze spluwą wycelowaną w niego. – Tak... unikałem cię. Teraz widzę, że to był błąd. Nie dawałam wiary... w te opowieści o ... tobie.
Pomimo, że bardzo się starał, nie był wstanie wykrztusić kryptonimu Jabłońskiego. Ciekawość zwyciężyła i uniósł wzrok, a spojrzenie jego i Jabłońskiego skrzyżowały się. Graczyk stał jak zahipnotyzowany, choć czuł, że ta zieleń, na którą spoglądał wręcz go pożera.
– Do rzeczy. Dlaczego nie ma tego raportu?
Graczyk parokrotnie zamrugał, aby wrócić do rzeczywistości.
– Którego raportu?
Odpowiedziała cisza. Graczyk patrzył jak rozmazana sylwetka Jabłońskiego ponownie zbliża się w jego stronę. Nim zdążył zareagować już czuł jak nagła siła ciągnie go za ubranie i powala na ziemię. Zdezorientowany położył ręce pod siebie i zaczął się podnosić, gdy niespodziewany cios kolby karabinu całkowicie go obezwładnił. Jakby z oddali słyszał dźwięk odrzucanej broni i kroki kapitana. Tępy ból wypełnił jego głowę pozbawiając racjonalnego myślenia. Po raz kolejny poddał się sile, która brutalnie pociągnęła go w stronę toaletki. Lodowata woda spadła z taką siłą na jego twarz, że całym jego ciałem wstrząsnął potężny dreszcz. Graczyk rozejrzał się wokół otaczającego go półmroku, ale niewiele dostrzegł. Niezdarnie przetarł sobie oczy, jednak niewiele mu to dało. Przeraźliwy ból głowy nadal powodował, że był całkowicie bezbronny. Niepodziewanie został odwrócony na plecy, a czarny but zaczął miażdżyć jego gardło. Złapał za nogę kapitana, lecz ta jakby wykuta ze stali, ani drgnęła.
– A tak dobrze ci szło – doszło do niego gdzieś z góry. Łapczywie łapał powietrze, ale podeszwa buta coraz mocniej uciskała jego tchawicę. Rozpaczliwie próbował odciągnąć nogę Jabłońskiego i gdy już tracił obraz przed oczami, poczuł jak ostry przypływ świeże powietrza wypełnia jego płuca. Zdyszany i spocony spojrzał na kapitana, który już klęczał przy nim. – Gdzie jest raport?
– Nie... nie...wiem – wydyszał Graczyk i wyciągnął spoconą dłoń w stronę Artura, jakby chcąc mentalnie odsunąć oprawcę od siebie. Bartosz wciąż przeraźliwie dysząc, trzymał się za obolałe gardło.
– Wiesz, że nie uznaję takich odpowiedzi.
– Nieee... – wyrwało się Graczykowi nim silne ręce Jabłońskiego zacisnęły się wokół jego szyi. Przez moment mocowali się, jednak kapitan był silniejszy, a Graczyk już zbyt zmęczony.
– Raport spod Pałacu Kultury i Nauki. Nadal go nie ma w rejestrze i wszyscy u góry o tym wiedzą, ale teraz z łaski swojej powiedz mi, dlaczego go tam nie ma – wysyczał Jabłoński. Graczyk na moment poczuł, że ucisk zelżał, by na powrót chwycić jego gardło w jeszcze mocniejsze sidła.
– Ja... nic... my...
Kolejny silny cios w policzek znów zdezorientował Graczyka. Jego głowa została gwałtownie odwrócona w stronę Jabłońskiego, który jedną ręką trzymał go za szyję. Od ich twarzy dzieliły centymetry, lecz w tej całej mieszaninie bólu i półmroku dla Bartosza były to całe mile.
– Mów.
– Nie wiemy... – wydyszał. – Nikt nie wie.
– Jak to nikt nie wie?!
– Nikt nie otrzymał sprawozdania. Raportujące nie wróciły i nikt nie wie dlaczego.
Graczyk spoglądał z przerażeniem jak Jabłoński marszczy brwi. Puścił głowę swojej ofiary i wstał. Rzucił gdzieś broń Graczyka i jeszcze raz spojrzał na jej właściciela.
– I nic z tym nie zrobiliście?
– To jest tajna misja. Wysłanie tam dodatkowych ludzi już było ryzykowne – mruknął podpułkownik, po czym dodał po chwili – Skąd wiedziałeś o prawdziwym celu misji? W oficjalnym rejestrze była mowa o dodatkowym nadzorze nad Martwymi przy Pałacu.
– Najwyraźniej nas nie doceniacie – warknął Jabłoński. Graczyk jeszcze raz spojrzał jak Artur celuje w niego ze swojej broni. – To co się tu stało pozostaje między nami i lepiej dla ciebie żebym nie wiedział, że jest inaczej.
Podpułkownik zacisnął usta w wąską kreskę, ale już nic nie odparł. W ciszy patrzył jak kapitan Jabłoński opuszcza jego namiot.
Ciężki materiał opadł głucho na ziemię wzniecając delikatny tuman kurzu. Chłodne powietrze owiewało zewsząd namioty, a słońce powoli wspinało się coraz wyżej skracając cienie wszystkiego co stało na ziemi. Artur schował pistolet i spojrzał zamyślonym wzrokiem na majaczące nieopodal miasto. Już jako chłopiec lubił spoglądać na Warszawę skąpaną w świetle poranka. Odnosił wtedy wrażenie, że to miasto żyje, jest radosne, mimo że ciągle pozostawało martwe tak samo jak ludzie, których ono pogrzebało. Martwi ludzi. Martwi i martwi. Któż się spodziewał, że kiedyś powstanie drugie znaczenie tego słowa. Że jednym będzie dane rzucać się po świecie w szaleńczej chorobie, która pożera ich człowieczeństwo, a drugim będzie na zawsze pozostać w wielkiej mogile pod gruzami miasta. Tego nienawidził najbardziej w pracy łowcy: rozróżniania czegoś na dwie kategorie, co już dawno powinno być po drugiej stronie. I choć zarażonych mógł traktować jak dzikie, niebezpieczne zwierzęta, tak widoku tysięcy kościotrupów walających się wszędy nie potrafił już zbyć byle niemoralną wymówką. Był zbyt słaby, więc się zaszył w namiocie, albo robił rozróbę taką jak ta przed chwilą. Do niczego innego nie był zdolny, już nie.
Westchnął przeciągle i powoli ruszył przez obóz w stronę dobiegającego z centrum hałasu. Zbliżała się pora śniadania i wszyscy, którzy pozostali w obozie zmierzali do stołówki. Pierwszy raz od roku Artur miał potrzebę pójścia właśnie w tamto miejsce. Od ponad dwunastu miesięcy żywił się sam, niepostrzeżenie polując na mniejsze zwierzęta i przemycając do obozu różne znalezione w mieście rzeczy. W czasie, w którym ludzie z obozu nazywają - kiszeniem się w namiocie, on częściej wymykał się z tego namiotu, niż tam rzeczywiście był. Działo się to głównie pod osłoną nocy, ale po jakimś czasie w trakcie dnia również. Ludzie po prostu przestali do niego zaglądać, tak jakby już na zawsze miał tam pozostać, wrośnięty w tamto miejsce jak drzewo. A gdy w końcu ktoś postanowił do niego przyjść, a jego akurat nie zastał, zakładał, że siedzi w drugiej części namiotu - swojej sypialni, do której nikt nigdy nie wchodził bez uprzedniego zezwolenia właściciela. Z drugiej strony, gdy się nie wymykał, przebywał właśnie w swoim pokoju i wszystkie obowiązki wykonywał właśnie tam. Teraz jednak to nie ludzi byli zmuszeni do niego przychodzić, lecz on – do nich. A zwłaszcza do jednej osoby, która prawdopodobnie jako jedyna była wstanie odpowiedzieć na dręczące go pytania. Wszyscy, których znał i traktował jak bliskie sobie osoby albo przeszli na stronę Martwych, albo zwyczajnie na drugą stronę. Pokolenie, które jeszcze miało jakikolwiek kontakt z przedwojenną rzeczywistością powoli się wykruszało, a nowe pokolenie zwyczajnie pozostawało całkowicie odseparowane od przeszłości i nie dostrzegało niczego innego poza propagandą i zrujnowaną teraźniejszą. Jednak z drugiej strony Artur ich trochę rozumiał. Po co mieliby interesować się ludźmi, którzy nic po sobie nie pozostawili, jedynie ruiny pośród których przyszło im teraz żyć? Nie widzieli w nich przykładu, mentorów, lecz głupców, ale dla Artura i oni sami też byli głupcami.
Zatrzymał się parę metrów przed wielkim namiotem, którego poły wszystkich ścian były zwinięte do góry, jedynie ostał się zaświniony liśćmi i ptasimi odchodami dwuspadowy dach. Przez środek szła udeptana ścieżka, a po lewej i prawej stronie stała niezliczona ilość szerokich stołów i niewygodnych ław, które obecnie w większości była zajęta. Kilka przejść przecinało w poprzek namiot i prowadziło do kuchni, skąd dolatywały mniej lub bardziej zachęcające zapachy, jednak kapitanowi od razu zaburczało w brzuchu i już bez zbędnego ociągania ruszył w stronę stołówki. W momencie, gdy wszedł pod namiot fala cisza poniosła się coraz głębiej, aż było słychać jedynie ciche szepty co niektórych nastolatków. Wszystkie oczy były skierowane w jego stronę, a pomocnicy kuchenni szybko postawili zardzewiałe gary na stół, aby przypadkiem ich nie upuścić. Artur tak samo jak się pojawił, tak szybko zniknął skręcając w stronę kuchni. Ku jego zdziwieniu wszyscy, których mijał posłusznie usuwali mu się z drogi, jakby bojąc się, że coś im zrobi. Przystanął przy jednym z wielkich starych pieców.
– Gdzie jest Lis? – rzucił bez powitania.
Młoda kobieta zlustrowała go uważnie dość długo wpatrując się w jego oczy.
– Poszedł pomóc Pietrzak. Powinien być na drugim końcu stołówki – odparła powoli i wróciła do mieszania jakiejś kaszy. Jabłoński kiwnął głową i ruszył we wskazanym kierunku. Gdy po raz drugi wpadł między stołu nie zapanowała już taka cisza jak za pierwszym razem, mimo to nadal pozostał obiektem ciekawskich spojrzeń. Rozejrzał się i powoli przechadzał się wzdłuż stołów. Panował istny rozgardiasz, a wielu ludzi chodziło wte i we wte z porcjami jedzenia. W końcu przy krańcu namiotu dostrzegł niskiego, siwego mężczyznę, który rozmawiał z grupą młodych ludzi. Ich śmiech i ożywiona rozmowa niosła się ponad cały harmider. Artur powoli do nich podszedł i stanął za starym kucharzem. Nie musiał otwierać ust, bo reakcja widzących go dzieciaków była natychmiastowa. Siwy mężczyzna widząc zakłopotane miny adeptów zmarszczył brwi i spojrzał za siebie. W pierwszej chwili rozszerzył ze zdumienia oczy, lecz szybko jego twarz na powrót przybrała radosny wyraz.
– Artur! Synu, dawnom cię cię nie widział. – Zygmunt 'Lis' Silski rozłożył szeroko ręce w geście powitania. Jabłoński musiał się pochylić, aby móc objąć starego przyjaciela, jednak pomimo wątłego już wyglądu uścisk Lisa był mocny i energiczny. – Schudłeś. Co ty tam jesz w tym swoim namiocie, co? Chyba od roku cię tutaj nie widziałem.
Artur wzruszył ramionami.
– Ale jeszcze żyję, chyba to się liczy najbardziej – odparł z lekko wymuszonym uśmiechem.
Zygmunt pokiwał głową i odwrócił się do poprzednich rozmówców.
– Smacznego moi mili, jeszcze dokończymy te nasze wywody. – Uśmiechnął się przyjaźnie i puścił im oko. Grupa adeptów zawtórowała mu z entuzjazmem i zabrała się do jedzenia. Stary kucharz poklepał kapitana po ramieniu i spojrzał na niego z dobrodusznym uśmiechem po czym jego oczy na moment za zezowały w stronę namiotu kuchennego. Artur niespiesznym krokiem udał się we wskazaną drogę, pozostawiając za sobą kucharza. W kuchni zawsze było gorąco, od ciągle palącego się ognia. Jabłoński powoli ruszył wzdłuż jednego ze stołów z wielkimi, starymi garami, po czym skręcił na małe zaplecze zawalone skrzyniami z jedzeniem.
– Nie wyglądasz najlepiej – rozległ się za nim głos starego kucharza. Kapitan odwrócił się w jego stronę.
– Skończ to co masz do zrobienia, żeby nas nie ...
– O to się nie musisz martwić. Ta część obozu zawsze była trudna do obserwacji. Przyniosę ci coś do jedzenia.
Mężczyzna zniknął na moment między paleniskami, by po chwili wrócić z miską niezbyt smacznie wyglądającej owsianki. Zaprowadził Artura do niewielkiego, podgniłego stołu i wręczył mu śniadanie i łyżkę. Kapitan, przyzwyczajony od dłuższego czasu do mięsa i paru roślin, które udało mu się niekiedy znaleźć, spojrzał niechętnie na owsiankę i ostrożnie zjadł pierwszy kęs. Miała nijaki smak jakiejś kaszy, więc dało się jakoś przełknąć.
– Nie smakuje ci.
Artur podniósł wzrok znad miski.
–Delicje to nie są, ale da się zjeść.
Zygmunt roześmiał się i pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Jak to człowiek potrafi się szybko odzwyczaić... . Prawdę mówiąc, gdyby nie kosztowanie to sam zapomniałbym smaku tego jedzenia. Ostatnio sam coś sobie pichcę. Oczywiście jeśli warunki do tego pozwalają, wtedy pozostaje mi... – kucharz wymownie spojrzał na kuchnię.
– Więc pewnie się domyślasz dlaczego ja też jeszcze nie umarłem.
– Ano domyślam się. Zresztą ty i twoja ekipa nigdy nie byliście nazbyt częstymi gośćmi w stołówce. Poza tymi dniami, gdzie pojawiło się jakieś mięso.
Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem, ale szybko się zreflektowali. Ze stołówki unosił się hałas licznych rozmów, a z kuchni brzęczenie naczyń, lanej wody i trzaskania ognia zagłuszając ich rozmowę. Na moment zapanowała między nimi wymowna cisza.
– Znam cię Arturze. Nie przyszedłbyś tu z błahego powodu. I muszę przyznać... że się ciebie trochę spodziewałem. – Zygmunt wziął głęboki wdech i poprawił się na krześle rozcierając lekko trzęsące się dłonie pełne blizn, których bynajmniej nie zarobił w kuchni. Artur spojrzał na niego z wahaniem i ostatecznie odstawił białą miskę. Otarł usta wierzchem dłoni i przysunąwszy sobie taboret bliżej jednej ze skrzynek, oparł się o nią.
– Ludzi znasz jak nikt, a pracowałeś wśród Martwych.
– Pracowałem? Raczej ich zabijałem. Mam mnóstwo krwi na rękach...
– Jak wszyscy...
– Oj, ja robiłem rzeczy o których lepiej żebyś nie wiedział. A zabijanie dopiero co ugryzionych dzieci było jednym z lżejszych grzechów. Nie znasz mnie Arturze i lepiej żeby tak pozostało. Czuję, że niedługo i tak dokonam żywota, a przeżycie 79 lat w tak podłych czasach było jednocześnie moją pokutą za to co przez te lata musiałem robić. Ale nie przyszedłeś tu wysłuchiwać spowiedzi starca. Co cię trapi?
Artur zaczął wątpić w to czy wie o co chce tak naprawdę zapytać.
– Wiem tyko tyle, że... właściwie nic już nie wiem.
– Sokrates.
– Słucham?
– Wiem, że nic nie wiem. Te słowa wypowiedział grecki filozof Sokrates. Nie pamiętasz czego się uczyłeś za młodu, czy może pranie mózgu podczas w tej wojskowej szkole całkowicie wypleniło z twojego mózgu wszelką wiedzę?! – Zbigniew spojrzał na młodszego rozmówce karcącym wzrokiem. Kapitan poruszył się niespokojnie na krześle. Od zawsze gdy Zygmunt na niego spoglądał tym wzrokiem miał wrażenie, że przewierca się przez niego na wskroś czytając w jego głowie jak w książce.
– Coś mi się kojarzyło – mruknął mimochodem Artur i od razu przeszedł do rzeczy. – Doszły cię słuchy o jakiś tajnych misjach?
– Tajnych misjach? Arturze, przecież tajne misje są wykonywane przez cały czas i choć wszyscy o nich wiedzą to nikt po prostu nie rozmawia o nich głośno, pewnie dlatego jeszcze nazywamy je "tajnymi".
Jabłoński westchnął przeciągle i przeczesał dłonią rozczochrane, tłuste włosy.
– Dwa dni temu dwie dziewczyny zostały wysłane pod Pałac. Miały zbadać jego stan i czy w pobliżu nie ma jakiejś kryjówki Martwych, którą niby mieliśmy przeoczyć. Do tej pory nie wróciły.
– Czyli... to znaczy, że jednak coś przeoczyliście i Martwi je zaatakowali.
– Lis, błagam cię. Czy mógłbyś do tej sprawy podejść poważnie. Jesteś jedyną osobą, która tu ma jeszcze łeb na karku.
– Coś ci powiem Arturze. Słyszałem wiele o tobie w ciągu paru miesięcy, większość to przerysowane historie, ale znam się na ludziach i w każdej historii jest ziarno prawdy. Trapi cię przeszłość...
Artur spiął się i spojrzał na Silskiego z lekkim przerażeniem. Jednak szybko się zreflektował i wrócił do maski obojętności na twarzy.
– Przeszłość nas zawsze będzie trawić. I nie mam tu na myśli nas, byłych... łowców, ale całą... ludzkość. Wracają do sedna, za bardzo kombinujesz, to cię przerasta. Widzisz rzeczy tam gdzie ich nie ma. Musisz wrócić do rzeczywistości jakakolwiek by ona nie była.
– Nic mnie nie przerasta – warknął poirytowany Jabłoński. W jednej chwili wielki Lis, jeden z łotrów ganiających w przeszłości za Martwymi w jego oczach zmalał do roli zniedołężniałego dziadka.
– Zawiodłem cię, widzę to w twoim oczach.
– Posłuchaj mnie! To nie jest byle gówno! Wiem, mam przeczucie. Parę chwil temu przycisnąłem Graczyka. Tego raportu zwyczajnie nie ma. Raportujące nie dotarły, nikt nie ma żadnych informacji na ten temat. Nikt! Ci rządowi idioci pewnie się dopiero kontaktują z Katowicami, bo nie wiedzą co robić. Boją się tam kogokolwiek wysłać, jakby domyślali się co to może znaczyć. Oni ewidentnie coś ukrywają. A jeśli System Podziemny się czegoś boi to znaczy, że i my też musimy. – Artur gorączkowo wpatrywał się w starca.
Zygmunt 'Lis' Silski zamyślił się. Spojrzał na stołówkę za sobą. Syreny kończyły śniadanie i powoli się rozchodzili do swoich obowiązków, a gwar rozmów powoli się rozmywał. Odwróci się z powrotem w stronę młodszego mężczyzny i spojrzał na niego wzrokiem zmęczonego życiem człowieka.
– Brak mi już sił. – Pokiwał smętnie głową. – Chyba nie jestem już wstanie ratować świata. Przyszedł czas na was, młodych.
– Nie proszę cię abyś coś z tym zrobił, chcę jedynie usłyszeć twoją opinię na ten temat.
– Wiem Arturze, wiem – westchnął. – To jest ostatnia rzecz, którą robię dla świata, nie oczekuj ode mnie większego poświęcenia.
– Nie będę. Obiecuję. – Kapitan Jabłoński pochylił się w stronę Lisa wyczekując odpowiedzi.
– Obiło mi się o uszy, że dwie raportujące nie wróciły z jednego ze zwiadów. Syreny nie są takie głupie jak myślisz. Wszyscy się zastanawiają co się im mogło przytrafić skoro inni wrócili. A co najważniejsze, po co w ogóle tam zostały wysłane. Wiele razy słyszałem od ludzi, że badały Śródmieście i choć przeczuwałem ich prawdziwy cel wyprawy, to nie dawałem im wiary, dopóki w plotkach nie pojawiła się nazwa pewnego miejsca.
– Pałac – mruknął Artur lekko kiwając głową.
– Ano właśnie. Wówczas wiedziałem, czy też precyzując to, stworzyłem własną wersję zdarzeń, która wydawała mi się najbardziej prawdopodobna. Jeszcze za czasów mojej młodości wiele mówiło się o idei odbudowy państwa polskiego czego symbolem miał być Pałac Kultury i Nauki w Warszawie. Wielu dostrzegało w tym spisek i manipulację Rosjan, ale jaka była prawda nie wiadomo.
– A co się stało z ideą?
– Bardzo szybko upadła, choć w późniejszych latach było o niej parę razy mowa, aż ostatecznie wszystko ucichło.
– Ale dlaczego ludzie sie sprzeciwili?
– Dlaczego o wszystko obwiniasz ludzkość? Wierz mi, taka koncepcja była całkiem ciepło przyjęta pośród wszystkich innych dziwnych pomysłów, jednak pamiętaj, że wtedy minęło 35 lat od oficjalnego zakończenia wojny, a w praktyce wielu miejscach świata wojna nadal trwała. Świat był w ruinie, a od ponad dwóch dziesięcioleci chorzy na Pale rujnowali ludzkość, która, wierz mi albo nie, całkiem licznie przetrwała III wojnę światową. Dopiero wszelkie choroby i mutacje doprowadziły do takiego przerzedzenia naszej populacji.
– Tak, kojarzę coś z historii. Ale co do tej idei, uważasz, że ona znowu ożyła? System podziemny próbuje coś znowu odbudować.
– Sama idea odbudowania państwa jest bardzo podniosła i znamienita, ale problem polega na tym, na jakich podwalinach chcą zbudować swoje państwo. Bo nie możemy zapomnieć, że nadal rozmawiamy o ich w ł a s n y m państwie.
– Chcą jedynie odrestaurować Pałac używając swoich odautorskich materiałów zakrywając wszystko, co by miało związek z przeszłością. Zburzenie budynku i postawieniem nowego byłoby nad wyraz nieodpowiednie, niebezpieczne i rzucające się w oczy.
– Właśnie tak.
– Co w takich razie stało się z raportującymi?
– Na to pytanie jest już mi ciężko odpowiedzieć. Przyznam, że przez chwilę miałem czelność oskarżyć... – Lis zrobił znaczącą pauzę. – Ale skoro mówisz, że Katowice też nie mają informacji na ten temat, musi stać za tym osoba z zewnątrz.
– Z zewnątrz?
– Nienależąca ani do Polskiego Systemy Podziemnego ani do obywateli dawnego państwa polskiego, ale za to obeznana w obecnej sytuacji i znająca nasze słabe punkty.
Artur zmarszczył brwi nie do końca wiedząc czy rozumie Lisa.
– To znaczy kogo?
Starszy jegomość Silski poruszył się niespokojnie, a Artur odniósł wrażenie, że jego oczy rozbłysły na moment dziką zawziętością, lecz ten obraz zniknął tak szybko jak się pojawił i mężczyzna zwątpił czy w ogóle cokolwiek dostrzegł w niebieckich oczach Silskiego.
– Nie mam pojęcia.
Artur odtworzył usta aby coś odpowiedzieć, ale ostatecznie jedynie pokiwał głową. Rozejrzał się dookoła. Pora śniadania praktycznie dobiegła końca, a ludzie wrócili do swoich obowiązków. Zygmunt wstał i otrzepał swój brudny fartuch.
– Tej rozmowy nie było – mruknął i ponownie zaszył się w swojej kuchni poganiając pachołków na zmywaku. Kapitan Jabłoński jeszcze przez moment wpatrywał się na krzątających się ludzi, po czym ostatecznie wstał i ruszył nadzorować raporty w II Kompanii.
– Jeszcze mam tutaj ostatnią aktualizację raportów z Drugiej Kompanii. – zdało się słyszeć przytłumiony dźwięk przed namiotem. – To byłoby wszystko podpułkowniku.
– Dziękuję ci Michale. W południe przyjdź po odbiór – odparł gruby, szorstki głos. Chrzęszczenie żwiru zaczęło się niepokojąco zbliżać, aż nagle jedna poła namiotu uniosła się wpuszczając na moment trochę światła i zatęchłego powietrza znad Wisły. Do środka wszedł średniego wzrostu mężczyzna ubrany w wojskowy mundur, który niebezpiecznie napinał się przy każdym gwałtownym ruchu. Podpułkownik Bartosz Graczyk żwawym krokiem przeszedł przez potarganą i zaświniona skórę niedźwiedzia leżącą na środku pokoju i z nieskrywaną irytacją rzucił tablet na pierwszą lepszą skrzynię, która obecnie stanowiła rodzaj jednego ze stołów. W namiocie panował półmrok. Jedna z lamp wisząca przy wielkiej mapie Warszawy skromnie rozpraszała ciemności, a delikatne kołysanie płomienia prawie wypalonej świeczki wprawiało w ruch wszelkie cienie jakie pozostawiały za sobą przedmioty. Mężczyzna sięgnął grubymi palcami do guzików munduru i zaczął niezdarnie je rozpinać jednocześnie biorąc swobodny oddech przy każdym uwolnieniu się od tego gorsetu. Nagle przerwał. Zmarszczywszy brwi pociągnął nosem. Zdało mu się, że czuje dym papierosowy. Jeszcze parę razy wziął kilka szybkich wdechów, lecz czując, że ostry zapach powoli słabnie uznał, że to wczorajszy dym z papierosów Grudzińskiego jeszcze drażni jego nos, choć racjonalna część jego umysłu nie była do końca przekonana co do tego wytłumaczenia. Wrócił do walki z upinającym jego tłuste ciało mundurem, a gdy się z niego uwolnił, rzucił go precz, byleby z dala od jego wzroku. Graczyk wszedł w niewielką łunę światła jaka padała na jego zasyfioną toaletkę, rozświetlając jego krótko ścięte, czarne włosy lekko przerzedzone na czubku głowy. Siwy zarost obrastał jego pełne policzki i grubą szyję, a spod równie przerzedzonych jak jego włosy brwi spoglądały małe, piwne oczy. Ściągnął szelki, które opadły obijając się z brzękiem o jego kaburę z bronią. Nalał sobie na lewą dłoń niewielką ilość wody z dzbanka i pochylając się nad zardzewiała miednicą, przemył sobie twarz. Powtórzył tę czynność parę razy, odstawił dzbanek i sięgając po ręcznik i spojrzał na pęknięte lustro. W pierwszej chwili nie dostrzegł tam niczego niepokojącego. Wyprostował się, przetarł twarz i dopiero wówczas gdy jeszcze raz zerknął na swoje odbicie dostrzegł nad swoim prawym ramieniem delikatny zarys ulatującego dymu i niewielki ruch ręki, gdy ta przykładała papieros do ust. Mężczyzna odskoczył od lustra jak oparzony. Rzucił ręcznikiem na toaletkę, z której stoczył się dzbanek i z hukiem wpadł do miednicy doprowadzając Graczyka do palpitacji. Mężczyzna jeszcze raz odskoczył, machając rękami niczym kwoka. Zachwiał się, ale w ostatniej chwili złapał się za jakąś półkę. Spojrzał w kąt, w którym widział jak w pierwszej chwili myślał, Martwego. Cień ręki dalej kołysał się od ust do popielniczki, a dym leniwie unosił się w górę. Graczyk przez moment sparaliżowany spoglądał na tę scenerię grozy, gdy nagle się ocknął i niespodziewaną dla nikogo odwagą sięgnął po pistolet. Ale powtórnie znieruchomiał. Prawa jego dłoń zwisała tuż przy kaburze, a maleńkie oczka zezowały na lufę pistoletu, która niespodziewanie wyłoniła się z ciemności. Bartosz Graczyk przełknął głośno ślinę i zdawał sobie sprawę, że jego kiszki mogą być zaraz równie głośne co jego przełyk. Drgnął na widok delikatnego ruchu pistoletu. Pozwolił sobie zerknąć na własną broń i posłusznie, z godnie z wolą oprawcy, odsunął ją od kabury.
– Mądra decyzja – usłyszał dźwięczny, męski głos.
– Ugryzł cię Martwy, że tak we mnie celujesz? – zapytał Graczyk.
– Nie jestem zarażony, ciulu. – W tym momencie ręka, która trzymała papierosa zgasiła go w popielniczce, a z cienia wychyliła się cała postać. Przez moment podpułkownik przyglądał się niewyraźnej postaci, ale nie potrafił dopasować tej sylwetki do żadnego mu znanego człowieka, dopóki twarz nieznajomego nie wykrzywiła się w dzikim uśmiechu. Graczyk pojął z kim ma do czynienia, lecz za żadne skarby nie rozumiał zaistniałej sytuacji. – Tak, to ja palancie. Myślisz, że jak będziesz mnie zbywał przez cały dzień to cię nie dopadnę?
– Nie wiem o czym mowa – wykrztusił zszokowany Graczyk. Mężczyzna, który ukrywał się w cieniu wstał tak gwałtownie, że krzesło na którym siedział przewróciło się na resztę walących się za nim gratów. Postąpił krok do przodu, a potem kolejny i następny, tak że twarz kapitana Artura Jabłońskiego stała się wyraźna w promieniu wątłej świeczki.
Podpułkownik usniósł dłonie.
– Ja naprawdę nic nie wiem. Wytłumacz mi co ci znowu odjebało!
– Nie tak nerwowo, Kwoka. To do ciebie nie pasuje. Lepiej dalej graj potulną kurę Ruchacza, to ci wychodzi najlepiej. Ale sadząc po twojej przerażonej mince nie przypominasz sobie wczorajszego dnia.
Jabłoński niebezpiecznie zbliżył się do podpułkownika, który był tak niski, że musiał zadzierając wysoko głowę, aby spojrzeć na kapitana. Tamten przyłożył mu spluwę do szyi i wyciągnął broń z kabury Graczyka.
– Wczoraj przed południem wpadłem w odwiedziny do mojego ojczyma. No wiesz takie męskie gadanie o tajnych raportach, które od dwóch dni nie są w rejestrze. Czy to ci trochę rozjaśniło sytuację? Nie?
Gruby mężczyzna wziął głęboki wdech i spoglądał z szeroko otwartymi oczami nie wierząc w to co właśnie usłyszał.
– Po tej jakże miłej rozmowie poszedłem do ciebie, ale o dziwo nie zastałem cię tutaj, choć wszyscy wiedzą, że w południe przyjmujesz u siebie dowodzących zwiadowców. Domyśliłem się, że Ruchacz dał ci cynk o tym, że zamierzam z tobą porozmawiać. Później dawano mi kilka sprzecznych informacji na temat twojego ówczesnego pobytu w obozie. Niestety ku mojemu rozczarowaniu musiałem zaprzestać poszukiwań i ogarnąć cały bajzel w Drugiej Kompanii, ale miałem też chwilę czasu, aby przemyśleć plan dorwania cię. I oto jestem.
– Całkiem... całkiem niezły plan – wymamrotał Graczyk nerwowo wycierając spocone dłonie o ubłocone spodnie.
– Prawda? Pozwoliłem sobie wrócić pamięcią do mojej mrocznej przeszłości i wykorzystać co ciekawsze techniki.
– Sz-szacunek –wychrypiał Graczyk.
Twarz Artura rozjaśnił bydlęcy uśmiech, lecz nic już nie odparł. Włożył broń Graczyka za swój pas i przyjrzał się uważnie swojej ofierze. Wyszedłeś z wprawy, Artur. Taką świnię byle adept potrafi upolować, pomyślał. Powoli odsunął się od mężczyzny, jednak lufą nadal celował w jego obrośnięte tłuszczem serce.
– Ludzie tu umierają, a wy się obżeracie w swoim pieprzonym podziemiu – mruknął mimochodem Jabłoński.
– To cukrzyca. I mylisz się jeśli nie obchodzi nas los... tych ziem.
– Polski.
– Słucham?
– Polski. Ten kraj nazywa się Polska.
– Nie wolno używać dawnych nazw...
Niespodziewany plask jaki rozległ się w pokoju w jednym momencie został przerwany przez głośne stąpnięcie. Podpułkownik trzymając się za twarz, zachwiał się i wpadł na jedną ze starych skrzyń, która zaprotestowała pod tak wielkim naporem.
– Nie wiem jak mogliście pozwolić, aby ludzie stracili własną tożsamość!
– Kurwa, Artur. Po co ty w końcu tu przyszedłeś?! Nie ja decyduję o losach... Tego nawet krajem nie da się nazwać. Ludzie tworzą własne państwa, a my próbujemy ich jednoczyć.
– Wy próbujecie. Czyli jednak masz coś z tym wspólnego...
Graczyk podparł się i chwiejąc się powoli stanął na nogach. Zerknął na wściekłe ogniki, które płonęły w jasnozielonych oczach kapitana, lecz nie wytrzymał tego spojrzenia i od razu odwrócił wzrok.
– Po co cie tu przysłali, bo na pewno nie po pomoc dla Grudzińskiego. Ostatnio dostrzegłem napięcie między nim a resztą waszych idiotów. Musieliście go szpiegować.
Graczyk powtórnie złapał się za serce i wziął uspokajający wdech. Niewiele mu to dało. Odnosił wrażenie, że jego pompa krwi zaraz pęknie, tak szybko biła w jego piersi.
– Masz rację. Generał Grudziński wspomniał coś o waszej rozmowie i że możesz się u mnie pojawić – gruby mężczyzna jeszcze raz wziął uspokajający wdech. Przetarł pot, który zalewał mu oczy, ale przez to jeszcze bardziej oślepł. Zdawało mu się, że nie widzi Artura tylko jakąś bezkształtną czarną plamę ze spluwą wycelowaną w niego. – Tak... unikałem cię. Teraz widzę, że to był błąd. Nie dawałam wiary... w te opowieści o ... tobie.
Pomimo, że bardzo się starał, nie był wstanie wykrztusić kryptonimu Jabłońskiego. Ciekawość zwyciężyła i uniósł wzrok, a spojrzenie jego i Jabłońskiego skrzyżowały się. Graczyk stał jak zahipnotyzowany, choć czuł, że ta zieleń, na którą spoglądał wręcz go pożera.
– Do rzeczy. Dlaczego nie ma tego raportu?
Graczyk parokrotnie zamrugał, aby wrócić do rzeczywistości.
– Którego raportu?
Odpowiedziała cisza. Graczyk patrzył jak rozmazana sylwetka Jabłońskiego ponownie zbliża się w jego stronę. Nim zdążył zareagować już czuł jak nagła siła ciągnie go za ubranie i powala na ziemię. Zdezorientowany położył ręce pod siebie i zaczął się podnosić, gdy niespodziewany cios kolby karabinu całkowicie go obezwładnił. Jakby z oddali słyszał dźwięk odrzucanej broni i kroki kapitana. Tępy ból wypełnił jego głowę pozbawiając racjonalnego myślenia. Po raz kolejny poddał się sile, która brutalnie pociągnęła go w stronę toaletki. Lodowata woda spadła z taką siłą na jego twarz, że całym jego ciałem wstrząsnął potężny dreszcz. Graczyk rozejrzał się wokół otaczającego go półmroku, ale niewiele dostrzegł. Niezdarnie przetarł sobie oczy, jednak niewiele mu to dało. Przeraźliwy ból głowy nadal powodował, że był całkowicie bezbronny. Niepodziewanie został odwrócony na plecy, a czarny but zaczął miażdżyć jego gardło. Złapał za nogę kapitana, lecz ta jakby wykuta ze stali, ani drgnęła.
– A tak dobrze ci szło – doszło do niego gdzieś z góry. Łapczywie łapał powietrze, ale podeszwa buta coraz mocniej uciskała jego tchawicę. Rozpaczliwie próbował odciągnąć nogę Jabłońskiego i gdy już tracił obraz przed oczami, poczuł jak ostry przypływ świeże powietrza wypełnia jego płuca. Zdyszany i spocony spojrzał na kapitana, który już klęczał przy nim. – Gdzie jest raport?
– Nie... nie...wiem – wydyszał Graczyk i wyciągnął spoconą dłoń w stronę Artura, jakby chcąc mentalnie odsunąć oprawcę od siebie. Bartosz wciąż przeraźliwie dysząc, trzymał się za obolałe gardło.
– Wiesz, że nie uznaję takich odpowiedzi.
– Nieee... – wyrwało się Graczykowi nim silne ręce Jabłońskiego zacisnęły się wokół jego szyi. Przez moment mocowali się, jednak kapitan był silniejszy, a Graczyk już zbyt zmęczony.
– Raport spod Pałacu Kultury i Nauki. Nadal go nie ma w rejestrze i wszyscy u góry o tym wiedzą, ale teraz z łaski swojej powiedz mi, dlaczego go tam nie ma – wysyczał Jabłoński. Graczyk na moment poczuł, że ucisk zelżał, by na powrót chwycić jego gardło w jeszcze mocniejsze sidła.
– Ja... nic... my...
Kolejny silny cios w policzek znów zdezorientował Graczyka. Jego głowa została gwałtownie odwrócona w stronę Jabłońskiego, który jedną ręką trzymał go za szyję. Od ich twarzy dzieliły centymetry, lecz w tej całej mieszaninie bólu i półmroku dla Bartosza były to całe mile.
– Mów.
– Nie wiemy... – wydyszał. – Nikt nie wie.
– Jak to nikt nie wie?!
– Nikt nie otrzymał sprawozdania. Raportujące nie wróciły i nikt nie wie dlaczego.
Graczyk spoglądał z przerażeniem jak Jabłoński marszczy brwi. Puścił głowę swojej ofiary i wstał. Rzucił gdzieś broń Graczyka i jeszcze raz spojrzał na jej właściciela.
– I nic z tym nie zrobiliście?
– To jest tajna misja. Wysłanie tam dodatkowych ludzi już było ryzykowne – mruknął podpułkownik, po czym dodał po chwili – Skąd wiedziałeś o prawdziwym celu misji? W oficjalnym rejestrze była mowa o dodatkowym nadzorze nad Martwymi przy Pałacu.
– Najwyraźniej nas nie doceniacie – warknął Jabłoński. Graczyk jeszcze raz spojrzał jak Artur celuje w niego ze swojej broni. – To co się tu stało pozostaje między nami i lepiej dla ciebie żebym nie wiedział, że jest inaczej.
Podpułkownik zacisnął usta w wąską kreskę, ale już nic nie odparł. W ciszy patrzył jak kapitan Jabłoński opuszcza jego namiot.
Ciężki materiał opadł głucho na ziemię wzniecając delikatny tuman kurzu. Chłodne powietrze owiewało zewsząd namioty, a słońce powoli wspinało się coraz wyżej skracając cienie wszystkiego co stało na ziemi. Artur schował pistolet i spojrzał zamyślonym wzrokiem na majaczące nieopodal miasto. Już jako chłopiec lubił spoglądać na Warszawę skąpaną w świetle poranka. Odnosił wtedy wrażenie, że to miasto żyje, jest radosne, mimo że ciągle pozostawało martwe tak samo jak ludzie, których ono pogrzebało. Martwi ludzi. Martwi i martwi. Któż się spodziewał, że kiedyś powstanie drugie znaczenie tego słowa. Że jednym będzie dane rzucać się po świecie w szaleńczej chorobie, która pożera ich człowieczeństwo, a drugim będzie na zawsze pozostać w wielkiej mogile pod gruzami miasta. Tego nienawidził najbardziej w pracy łowcy: rozróżniania czegoś na dwie kategorie, co już dawno powinno być po drugiej stronie. I choć zarażonych mógł traktować jak dzikie, niebezpieczne zwierzęta, tak widoku tysięcy kościotrupów walających się wszędy nie potrafił już zbyć byle niemoralną wymówką. Był zbyt słaby, więc się zaszył w namiocie, albo robił rozróbę taką jak ta przed chwilą. Do niczego innego nie był zdolny, już nie.
Westchnął przeciągle i powoli ruszył przez obóz w stronę dobiegającego z centrum hałasu. Zbliżała się pora śniadania i wszyscy, którzy pozostali w obozie zmierzali do stołówki. Pierwszy raz od roku Artur miał potrzebę pójścia właśnie w tamto miejsce. Od ponad dwunastu miesięcy żywił się sam, niepostrzeżenie polując na mniejsze zwierzęta i przemycając do obozu różne znalezione w mieście rzeczy. W czasie, w którym ludzie z obozu nazywają - kiszeniem się w namiocie, on częściej wymykał się z tego namiotu, niż tam rzeczywiście był. Działo się to głównie pod osłoną nocy, ale po jakimś czasie w trakcie dnia również. Ludzie po prostu przestali do niego zaglądać, tak jakby już na zawsze miał tam pozostać, wrośnięty w tamto miejsce jak drzewo. A gdy w końcu ktoś postanowił do niego przyjść, a jego akurat nie zastał, zakładał, że siedzi w drugiej części namiotu - swojej sypialni, do której nikt nigdy nie wchodził bez uprzedniego zezwolenia właściciela. Z drugiej strony, gdy się nie wymykał, przebywał właśnie w swoim pokoju i wszystkie obowiązki wykonywał właśnie tam. Teraz jednak to nie ludzi byli zmuszeni do niego przychodzić, lecz on – do nich. A zwłaszcza do jednej osoby, która prawdopodobnie jako jedyna była wstanie odpowiedzieć na dręczące go pytania. Wszyscy, których znał i traktował jak bliskie sobie osoby albo przeszli na stronę Martwych, albo zwyczajnie na drugą stronę. Pokolenie, które jeszcze miało jakikolwiek kontakt z przedwojenną rzeczywistością powoli się wykruszało, a nowe pokolenie zwyczajnie pozostawało całkowicie odseparowane od przeszłości i nie dostrzegało niczego innego poza propagandą i zrujnowaną teraźniejszą. Jednak z drugiej strony Artur ich trochę rozumiał. Po co mieliby interesować się ludźmi, którzy nic po sobie nie pozostawili, jedynie ruiny pośród których przyszło im teraz żyć? Nie widzieli w nich przykładu, mentorów, lecz głupców, ale dla Artura i oni sami też byli głupcami.
Zatrzymał się parę metrów przed wielkim namiotem, którego poły wszystkich ścian były zwinięte do góry, jedynie ostał się zaświniony liśćmi i ptasimi odchodami dwuspadowy dach. Przez środek szła udeptana ścieżka, a po lewej i prawej stronie stała niezliczona ilość szerokich stołów i niewygodnych ław, które obecnie w większości była zajęta. Kilka przejść przecinało w poprzek namiot i prowadziło do kuchni, skąd dolatywały mniej lub bardziej zachęcające zapachy, jednak kapitanowi od razu zaburczało w brzuchu i już bez zbędnego ociągania ruszył w stronę stołówki. W momencie, gdy wszedł pod namiot fala cisza poniosła się coraz głębiej, aż było słychać jedynie ciche szepty co niektórych nastolatków. Wszystkie oczy były skierowane w jego stronę, a pomocnicy kuchenni szybko postawili zardzewiałe gary na stół, aby przypadkiem ich nie upuścić. Artur tak samo jak się pojawił, tak szybko zniknął skręcając w stronę kuchni. Ku jego zdziwieniu wszyscy, których mijał posłusznie usuwali mu się z drogi, jakby bojąc się, że coś im zrobi. Przystanął przy jednym z wielkich starych pieców.
– Gdzie jest Lis? – rzucił bez powitania.
Młoda kobieta zlustrowała go uważnie dość długo wpatrując się w jego oczy.
– Poszedł pomóc Pietrzak. Powinien być na drugim końcu stołówki – odparła powoli i wróciła do mieszania jakiejś kaszy. Jabłoński kiwnął głową i ruszył we wskazanym kierunku. Gdy po raz drugi wpadł między stołu nie zapanowała już taka cisza jak za pierwszym razem, mimo to nadal pozostał obiektem ciekawskich spojrzeń. Rozejrzał się i powoli przechadzał się wzdłuż stołów. Panował istny rozgardiasz, a wielu ludzi chodziło wte i we wte z porcjami jedzenia. W końcu przy krańcu namiotu dostrzegł niskiego, siwego mężczyznę, który rozmawiał z grupą młodych ludzi. Ich śmiech i ożywiona rozmowa niosła się ponad cały harmider. Artur powoli do nich podszedł i stanął za starym kucharzem. Nie musiał otwierać ust, bo reakcja widzących go dzieciaków była natychmiastowa. Siwy mężczyzna widząc zakłopotane miny adeptów zmarszczył brwi i spojrzał za siebie. W pierwszej chwili rozszerzył ze zdumienia oczy, lecz szybko jego twarz na powrót przybrała radosny wyraz.
– Artur! Synu, dawnom cię cię nie widział. – Zygmunt 'Lis' Silski rozłożył szeroko ręce w geście powitania. Jabłoński musiał się pochylić, aby móc objąć starego przyjaciela, jednak pomimo wątłego już wyglądu uścisk Lisa był mocny i energiczny. – Schudłeś. Co ty tam jesz w tym swoim namiocie, co? Chyba od roku cię tutaj nie widziałem.
Artur wzruszył ramionami.
– Ale jeszcze żyję, chyba to się liczy najbardziej – odparł z lekko wymuszonym uśmiechem.
Zygmunt pokiwał głową i odwrócił się do poprzednich rozmówców.
– Smacznego moi mili, jeszcze dokończymy te nasze wywody. – Uśmiechnął się przyjaźnie i puścił im oko. Grupa adeptów zawtórowała mu z entuzjazmem i zabrała się do jedzenia. Stary kucharz poklepał kapitana po ramieniu i spojrzał na niego z dobrodusznym uśmiechem po czym jego oczy na moment za zezowały w stronę namiotu kuchennego. Artur niespiesznym krokiem udał się we wskazaną drogę, pozostawiając za sobą kucharza. W kuchni zawsze było gorąco, od ciągle palącego się ognia. Jabłoński powoli ruszył wzdłuż jednego ze stołów z wielkimi, starymi garami, po czym skręcił na małe zaplecze zawalone skrzyniami z jedzeniem.
– Nie wyglądasz najlepiej – rozległ się za nim głos starego kucharza. Kapitan odwrócił się w jego stronę.
– Skończ to co masz do zrobienia, żeby nas nie ...
– O to się nie musisz martwić. Ta część obozu zawsze była trudna do obserwacji. Przyniosę ci coś do jedzenia.
Mężczyzna zniknął na moment między paleniskami, by po chwili wrócić z miską niezbyt smacznie wyglądającej owsianki. Zaprowadził Artura do niewielkiego, podgniłego stołu i wręczył mu śniadanie i łyżkę. Kapitan, przyzwyczajony od dłuższego czasu do mięsa i paru roślin, które udało mu się niekiedy znaleźć, spojrzał niechętnie na owsiankę i ostrożnie zjadł pierwszy kęs. Miała nijaki smak jakiejś kaszy, więc dało się jakoś przełknąć.
– Nie smakuje ci.
Artur podniósł wzrok znad miski.
–Delicje to nie są, ale da się zjeść.
Zygmunt roześmiał się i pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Jak to człowiek potrafi się szybko odzwyczaić... . Prawdę mówiąc, gdyby nie kosztowanie to sam zapomniałbym smaku tego jedzenia. Ostatnio sam coś sobie pichcę. Oczywiście jeśli warunki do tego pozwalają, wtedy pozostaje mi... – kucharz wymownie spojrzał na kuchnię.
– Więc pewnie się domyślasz dlaczego ja też jeszcze nie umarłem.
– Ano domyślam się. Zresztą ty i twoja ekipa nigdy nie byliście nazbyt częstymi gośćmi w stołówce. Poza tymi dniami, gdzie pojawiło się jakieś mięso.
Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem, ale szybko się zreflektowali. Ze stołówki unosił się hałas licznych rozmów, a z kuchni brzęczenie naczyń, lanej wody i trzaskania ognia zagłuszając ich rozmowę. Na moment zapanowała między nimi wymowna cisza.
– Znam cię Arturze. Nie przyszedłbyś tu z błahego powodu. I muszę przyznać... że się ciebie trochę spodziewałem. – Zygmunt wziął głęboki wdech i poprawił się na krześle rozcierając lekko trzęsące się dłonie pełne blizn, których bynajmniej nie zarobił w kuchni. Artur spojrzał na niego z wahaniem i ostatecznie odstawił białą miskę. Otarł usta wierzchem dłoni i przysunąwszy sobie taboret bliżej jednej ze skrzynek, oparł się o nią.
– Ludzi znasz jak nikt, a pracowałeś wśród Martwych.
– Pracowałem? Raczej ich zabijałem. Mam mnóstwo krwi na rękach...
– Jak wszyscy...
– Oj, ja robiłem rzeczy o których lepiej żebyś nie wiedział. A zabijanie dopiero co ugryzionych dzieci było jednym z lżejszych grzechów. Nie znasz mnie Arturze i lepiej żeby tak pozostało. Czuję, że niedługo i tak dokonam żywota, a przeżycie 79 lat w tak podłych czasach było jednocześnie moją pokutą za to co przez te lata musiałem robić. Ale nie przyszedłeś tu wysłuchiwać spowiedzi starca. Co cię trapi?
Artur zaczął wątpić w to czy wie o co chce tak naprawdę zapytać.
– Wiem tyko tyle, że... właściwie nic już nie wiem.
– Sokrates.
– Słucham?
– Wiem, że nic nie wiem. Te słowa wypowiedział grecki filozof Sokrates. Nie pamiętasz czego się uczyłeś za młodu, czy może pranie mózgu podczas w tej wojskowej szkole całkowicie wypleniło z twojego mózgu wszelką wiedzę?! – Zbigniew spojrzał na młodszego rozmówce karcącym wzrokiem. Kapitan poruszył się niespokojnie na krześle. Od zawsze gdy Zygmunt na niego spoglądał tym wzrokiem miał wrażenie, że przewierca się przez niego na wskroś czytając w jego głowie jak w książce.
– Coś mi się kojarzyło – mruknął mimochodem Artur i od razu przeszedł do rzeczy. – Doszły cię słuchy o jakiś tajnych misjach?
– Tajnych misjach? Arturze, przecież tajne misje są wykonywane przez cały czas i choć wszyscy o nich wiedzą to nikt po prostu nie rozmawia o nich głośno, pewnie dlatego jeszcze nazywamy je "tajnymi".
Jabłoński westchnął przeciągle i przeczesał dłonią rozczochrane, tłuste włosy.
– Dwa dni temu dwie dziewczyny zostały wysłane pod Pałac. Miały zbadać jego stan i czy w pobliżu nie ma jakiejś kryjówki Martwych, którą niby mieliśmy przeoczyć. Do tej pory nie wróciły.
– Czyli... to znaczy, że jednak coś przeoczyliście i Martwi je zaatakowali.
– Lis, błagam cię. Czy mógłbyś do tej sprawy podejść poważnie. Jesteś jedyną osobą, która tu ma jeszcze łeb na karku.
– Coś ci powiem Arturze. Słyszałem wiele o tobie w ciągu paru miesięcy, większość to przerysowane historie, ale znam się na ludziach i w każdej historii jest ziarno prawdy. Trapi cię przeszłość...
Artur spiął się i spojrzał na Silskiego z lekkim przerażeniem. Jednak szybko się zreflektował i wrócił do maski obojętności na twarzy.
– Przeszłość nas zawsze będzie trawić. I nie mam tu na myśli nas, byłych... łowców, ale całą... ludzkość. Wracają do sedna, za bardzo kombinujesz, to cię przerasta. Widzisz rzeczy tam gdzie ich nie ma. Musisz wrócić do rzeczywistości jakakolwiek by ona nie była.
– Nic mnie nie przerasta – warknął poirytowany Jabłoński. W jednej chwili wielki Lis, jeden z łotrów ganiających w przeszłości za Martwymi w jego oczach zmalał do roli zniedołężniałego dziadka.
– Zawiodłem cię, widzę to w twoim oczach.
– Posłuchaj mnie! To nie jest byle gówno! Wiem, mam przeczucie. Parę chwil temu przycisnąłem Graczyka. Tego raportu zwyczajnie nie ma. Raportujące nie dotarły, nikt nie ma żadnych informacji na ten temat. Nikt! Ci rządowi idioci pewnie się dopiero kontaktują z Katowicami, bo nie wiedzą co robić. Boją się tam kogokolwiek wysłać, jakby domyślali się co to może znaczyć. Oni ewidentnie coś ukrywają. A jeśli System Podziemny się czegoś boi to znaczy, że i my też musimy. – Artur gorączkowo wpatrywał się w starca.
Zygmunt 'Lis' Silski zamyślił się. Spojrzał na stołówkę za sobą. Syreny kończyły śniadanie i powoli się rozchodzili do swoich obowiązków, a gwar rozmów powoli się rozmywał. Odwróci się z powrotem w stronę młodszego mężczyzny i spojrzał na niego wzrokiem zmęczonego życiem człowieka.
– Brak mi już sił. – Pokiwał smętnie głową. – Chyba nie jestem już wstanie ratować świata. Przyszedł czas na was, młodych.
– Nie proszę cię abyś coś z tym zrobił, chcę jedynie usłyszeć twoją opinię na ten temat.
– Wiem Arturze, wiem – westchnął. – To jest ostatnia rzecz, którą robię dla świata, nie oczekuj ode mnie większego poświęcenia.
– Nie będę. Obiecuję. – Kapitan Jabłoński pochylił się w stronę Lisa wyczekując odpowiedzi.
– Obiło mi się o uszy, że dwie raportujące nie wróciły z jednego ze zwiadów. Syreny nie są takie głupie jak myślisz. Wszyscy się zastanawiają co się im mogło przytrafić skoro inni wrócili. A co najważniejsze, po co w ogóle tam zostały wysłane. Wiele razy słyszałem od ludzi, że badały Śródmieście i choć przeczuwałem ich prawdziwy cel wyprawy, to nie dawałem im wiary, dopóki w plotkach nie pojawiła się nazwa pewnego miejsca.
– Pałac – mruknął Artur lekko kiwając głową.
– Ano właśnie. Wówczas wiedziałem, czy też precyzując to, stworzyłem własną wersję zdarzeń, która wydawała mi się najbardziej prawdopodobna. Jeszcze za czasów mojej młodości wiele mówiło się o idei odbudowy państwa polskiego czego symbolem miał być Pałac Kultury i Nauki w Warszawie. Wielu dostrzegało w tym spisek i manipulację Rosjan, ale jaka była prawda nie wiadomo.
– A co się stało z ideą?
– Bardzo szybko upadła, choć w późniejszych latach było o niej parę razy mowa, aż ostatecznie wszystko ucichło.
– Ale dlaczego ludzie sie sprzeciwili?
– Dlaczego o wszystko obwiniasz ludzkość? Wierz mi, taka koncepcja była całkiem ciepło przyjęta pośród wszystkich innych dziwnych pomysłów, jednak pamiętaj, że wtedy minęło 35 lat od oficjalnego zakończenia wojny, a w praktyce wielu miejscach świata wojna nadal trwała. Świat był w ruinie, a od ponad dwóch dziesięcioleci chorzy na Pale rujnowali ludzkość, która, wierz mi albo nie, całkiem licznie przetrwała III wojnę światową. Dopiero wszelkie choroby i mutacje doprowadziły do takiego przerzedzenia naszej populacji.
– Tak, kojarzę coś z historii. Ale co do tej idei, uważasz, że ona znowu ożyła? System podziemny próbuje coś znowu odbudować.
– Sama idea odbudowania państwa jest bardzo podniosła i znamienita, ale problem polega na tym, na jakich podwalinach chcą zbudować swoje państwo. Bo nie możemy zapomnieć, że nadal rozmawiamy o ich w ł a s n y m państwie.
– Chcą jedynie odrestaurować Pałac używając swoich odautorskich materiałów zakrywając wszystko, co by miało związek z przeszłością. Zburzenie budynku i postawieniem nowego byłoby nad wyraz nieodpowiednie, niebezpieczne i rzucające się w oczy.
– Właśnie tak.
– Co w takich razie stało się z raportującymi?
– Na to pytanie jest już mi ciężko odpowiedzieć. Przyznam, że przez chwilę miałem czelność oskarżyć... – Lis zrobił znaczącą pauzę. – Ale skoro mówisz, że Katowice też nie mają informacji na ten temat, musi stać za tym osoba z zewnątrz.
– Z zewnątrz?
– Nienależąca ani do Polskiego Systemy Podziemnego ani do obywateli dawnego państwa polskiego, ale za to obeznana w obecnej sytuacji i znająca nasze słabe punkty.
Artur zmarszczył brwi nie do końca wiedząc czy rozumie Lisa.
– To znaczy kogo?
Starszy jegomość Silski poruszył się niespokojnie, a Artur odniósł wrażenie, że jego oczy rozbłysły na moment dziką zawziętością, lecz ten obraz zniknął tak szybko jak się pojawił i mężczyzna zwątpił czy w ogóle cokolwiek dostrzegł w niebieckich oczach Silskiego.
– Nie mam pojęcia.
Artur odtworzył usta aby coś odpowiedzieć, ale ostatecznie jedynie pokiwał głową. Rozejrzał się dookoła. Pora śniadania praktycznie dobiegła końca, a ludzie wrócili do swoich obowiązków. Zygmunt wstał i otrzepał swój brudny fartuch.
– Tej rozmowy nie było – mruknął i ponownie zaszył się w swojej kuchni poganiając pachołków na zmywaku. Kapitan Jabłoński jeszcze przez moment wpatrywał się na krzątających się ludzi, po czym ostatecznie wstał i ruszył nadzorować raporty w II Kompanii.