Spoglądając na zniszczone stronice historii świata,

Nie dostrzeżemy sensu istnienia.
Wiedząc, jaką ścieżką podążają ludzie przegrani,
Bo zwycięscy rozpłyną się w ogniach nuklearnych.
Krzycząc o pomstę do martwego nieba,
Gdyż Bóg odejdzie na zawsze.
Żyjąc w martwym świecie na padlinie - nie ziemi,
Bo glebę zastąpi krew Twego druha.
Konając samotnie na cywilizacji gruzach,
Gdzie rozszarpią Nas szaleńcze kruki i wrony...

Rozdział I: 35 799 dzień - kolorowe dni

35 799 dzień
LOKALIZACJA: Wybrzeże Kościuszkowskie przy moście Świętokrzyskim, główny obóz Batalionu Syren Warszawskich, Warszawa
STATUS: brak zagrożenia, pod kontrolą rządu
CZAS: 4 lipca 2125 9:42:15
NR IDENTYFIKACYJNY: eXrp 46

Przystojny mężczyzna z lekką szczeciną na policzkach stanął naprzeciwko lustra. Spojrzał głęboko w swoje szare oczy po czym krytycznie przyjrzał się twarzy. Zdawał sobie sprawę, że kobiety częściej odwracały się za nim niż za innymi mężczyznami, mimo to nadal sterczał tu sam jak kołek, w swoim wyświechtanym namiocie zagraconym przez pierdyliant przedmiotów i z zatęchłym powietrzem, które rzadko kiedy mieszało się z świeżym wiatrem, tam samo jak on sam rzadko kiedy dobrowolnie wychodził ze swej kryjówki. Posmarował sobie policzki i brodę żelem do golenia, po czym sięgnął po świeżo naostrzony nóż, przyłożył go do lekko opalonej skóry i pewnym ruchem pociągnął w dół. Odkąd jego stara brzytwa uległa dość poważnym uszkodzeniom na skutek nieoczekiwanej bójki musiał przestawić się bardziej niebezpieczne narzędzie do golenia, choć od zniszczenia jego męskiej kosmetyczki minęło prawie dziesięć lat, a on jak dotąd nie znalazł nowej. Ostatecznie przyzwyczaił się do nowej sytuacji, tak jak wszyscy, którzy przyzwyczajali się do nieoczekiwanych zmian w nowym świecie, w którym przystało im żyć. Gdy skończył przemył twarz lodowatą wodą i jeszcze raz spojrzawszy w popękane lustro przyjrzał się swoim cieniom pod oczami, bladym bliznom biegnącym przez lewą brew, powiekę, gdzie kończyły się wraz pojawieniem się rzęs, by na powrót pojawić się na dolnej powiece i zniknąć w połowie policzka. Uśmiechnął się bez przekonania do swojego odbicia, przeczesał brązowe włosy i odszedł od swojej zaświnionej toaletki. Otarł ręcznikiem twarz. Sięgnął po swój przepocony, czarny podkoszulek i postanowił znowu go ubrać mając nadzieję, że smród jego potu choć na chwile odstraszy jego wielbicielki (i wielbicieli, jak mniemał). Klapnął na krzesło i zaczął ubierać buty, jednocześnie nucąc pod nosem piosenek, jedną z tych, które były określane jako "stare jak świat".
Kiedyś zatrzymam czas i na skrzydłach jak ptak będę leciał co sił tam, gdzie moje sny i warsza...
– Jabłoński! – Niski głos rozbrzmiał gdzieś na zewnątrz. Jabłoński raptownie przerwał nucić, a poszarpane poły namiotu jak na zawołanie uniosły się. Do środka wtargnął nadwiślański smród, a wraz z nim wysoki mężczyzna w średnim wieku z gładko ogoloną głową. – Jabłoński! Mam nadzieję, że przygotowałeś już grupę do odebrania naszej przesyłki.
Mężczyzna zlustrował uważnie podwładnego, na co młodszy zareagował nerwowym westchnieniem. Związał drugi but i, z nieskrywanym ociąganiem, wstał.
– Oczywiście generale Grudziński, wszystko już jest gotowe. Jak zawsze wyruszy 15 osób. Drużyną będzie dowodzić An... oficer Franckiewicz – odparł bez zastanowienia Jabłoński. Unikał wzroku swojego rozmówcy, a gdy dostrzegł leżący na stole niewielki scyzoryk, zaczął go badań z dokładnością maniakalnego odkrywcy.
– Wyśmienicie. Nie możemy dłużej zwlekać. Właśnie odebrałem wiadomość o potencjalnym zagrożeniu ze strony Mokotów, dlatego handlarze pośpieszają wszystkich. Wiadomo, nikt nie chce wpaść w brudne ręce południowców.
Jabłoński uśmiechnął się sztucznie dając do zrozumienia starszemu mężczyźnie, że się z nim zgadza, na co tamten wybuchnął jeszcze większym entuzjazmem.
– Muszą wyruszyć już dzisiaj.
– Że co proszę?!
– Jeszcze przed chwilą się ze mną zgadzałeś.
– Ale nie sądziłem, że mówi Grudziński o dzisiejszym dniu. Planowo mieliśmy wyruszyć za 2 dni, przecież tamci nawet nie zdąża dojść na Okęcie!
– Lepiej żeby tego nigdy nie usłyszeli. Nie miej ich za bandę półgłówków Jabłoński, w końcu mało kto potrafi przemycić taką broń aż tutaj.
– Świat jest w ruinie, generale. Przemytnicy lepszego raju dla swojej pracy nie mogli sobie wymarzyć. 
Starszy mężczyzna skarcił Jabłońskiego spojrzeniem, jednak on nie zareagował na to. Rzucił gdzieś za siebie scyzoryk i z rezygnacją pokręciwszy głową usiadł przy zagraconym metolowym stole. Z nieskrywaną fascynacją zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko dymem i wygodnie rozpościerając się na krześle, wskazał drugie miejsce na przeciwko siebie swojemu rozmówcy. Grudziński po chwili wahania, również usiadł i wyciągnął papierosa.
– Chyba nigdy nie oduczę cię tych niefortunnych tekstów.
– Wiesz Mirek, nie mam ci niczego za złe, ale byłeś kiepskim ojcem zastępczym. – Jabłoński po raz wtóry zaciągnął się dymem. Widząc jak tamten szuka po kieszeniach swojej zapalniczki w końcu wyciągnął swoją i rzucił ją przez stół Mirosławowi. – Zastanawia mnie tylko, po co zawsze ta cała scenka z tym per "generale Grudziński", przecież i tak wszyscy już słyszeli jak rzucaliśmy w siebie słownym gównem.
– I właśnie dlatego Arturze jesteś tu, gdzie jesteś, a nie na szczycie.
– A kto mówi, że ja nie chcę tu być? Władza pociąga za tobą odpowiedzialność, a ja nie jestem gotowy zarządzając tyloma ludźmi. Sumienie gryzłoby mnie przy każdej ich śmierci...
– A teraz cię nie gryzie?
– Wiem, że w większości przypadków nie byłbym wstanie nic zrobić. Będąc u szczytu, będąc odpowiedzialnym za nich, zastanawiałbym się czy żyliby dłużej gdybym wysłał ich gdzie indziej.
W namiocie zapanowała cisza przerywana jedynie cichym wypuszczaniem dymu papierosowego z ust jednego to drugiego mężczyzny. Artur Jabłoński sięgnął za siebie po starą popielniczką z wizerunkiem nagiej kobiety i postawił ją na środku stołu.
– Jest to ciężkie brzemię, przyznaję... - westchnął Mirosław Grudziński, nieświadomie lekko kiwając głową na potwierdzenie własnych słów. Zaraz jednak opamiętał się i wrócił na ziemię z poważną miną. – Ale każdy ma inne zadanie do wykonania w życiu, może kiszenie się w tym namiocie to twoje powołanie.
Artur spojrzał na swojego ojczyma nie bardzo wiedząc czy się uśmiechnąć czy obrazić, ostatecznie pozostał przy obojętnej minie, choć pomimo, że tego nie chciał, bardzo szybko sposępniał. Generał Grudziński jednak nie specjalnie się tym przejął. Zgasił niedopałek papierosa i wstał. Jego zamaszysta sylwetka górowała nad poniewierającymi się wszędy gratami i nad samym Arturem. Wziął głęboki wdech i odwróciwszy się napięcie, skierował się w stronę wyjścia. Nim jednak wyszedł odwrócił się jeszcze raz do swojego pasierba.
– I możesz mi nie wierzyć, ale nie wszyscy słyszeli jak rzucamy w siebie obelgami... – Zrobił dramatyczną pauzę, po czym dodał. – I nie śpiewaj już tej tandetnej piosenki.
Po wyjściu dowódcy młody mężczyzna szybko wstał i podbiegłszy pod jedną ścian namiotu zaczął nasłuchiwać. Upewniwszy się, że jego ojczym odszedł daleko, złapał leżącą pod ręką zepsutą krótkofalówkę i rzucił ją przez namiot. Przedmiot głośno odbił się od blaszanej szafy i spadł z głuchym plaśnięciem na ziemię z jeszcze mocniej wyszczerbioną obudową.
– Dupek – warknął Artur i ponownie usiadł na swoim ulubionym krześle.
Z poirytowaniem sięgnął za pazuchę po kolejnego papierosa, gdy uświadomił sobie, ze został mu ostatni. Po chwili namysłu zdecydował się go zapalić, uznał, że po kolejnej beznadziejnej rozmowie generała-ojczyma potrzebuje chwili relaksu. Zdając sobie sprawę, że stary zabrał mu zapalniczkę, znalazł w szufladzie za sobą zgniecioną paczkę zapałek. Już zbliżał ogień do końca rurki, gdy do środka wpadło oślepiające światło, a wraz z nim ostry podmuch powietrza. Waitr zgasił wątły płomień, pozostawiając Artura w dość dziwnej pozycji z papierosem w ustach i spaloną zapałką tuż przed nosem. Mężczyzna wziął uspokajający wdech. Uniósł wzrok, ale nie dane mu było zobaczyć osoby, która po raz kolejny zniszczyła mu wtorkowy ranek. Wielki, połatany worek z głośnym hukiem spoczął na stole zasłaniają mu widok. Wyciągnął z ust papierosa i odchylił się do tyłu.
– Co do...
– TY MAŁPO!
Artur otwarł szeroko oczy ze zdumienia. Zerknął ponad kraniec gigantycznej sakwy na twarz młodej kobiety. Tuż za nią stało dwoje młodzików. 
– Może byście tak zasłonili... - Wskazał na podniesione zasłony zza których widniał skrawek kolejnych namiotów i spojrzenia zaciekawionych ludzi..
– Słuchaj mnie ty prymitywie jeden! - Kobieta wrzasnęła. Artur w jeden chwili się wyprostował i tym razem spojrzał z większą uwagę na swojego gościa. – Jeśli myślisz, że możesz mnie, kurwa, wysyłać na byle wyprawy, bez uprzedniej konsultacji ze mną, TO SIĘ MYLISZ!
– Anka... - zaczął uspokajającym tonem mężczyzna.
– Milcz! Teraz ja mówię!
– Ale...
– Nie Arturze! Miewałeś różne odpały, ale tym razem przegiąłeś! Posłuchaj mnie uważnie! Nie-jestem-dziewczyną-na-posyłki! Rozumiesz?! – Artur zdał sobie sprawę, że Anka przerwała swój ostry ochrzan oczekując z jego strony jakiejś reakcji, więc potulnie pokiwał głową. – Więc idź teraz do swojego ojczulka i powiedz mu, że ja nie zamierzam bawić się z nim w pierdolony sklep! Niech kogoś innego wyśle po to gówno!
Anka zadarła dumnie głowę i wyskoczyła z namiotu jak oparzona. 
– Ale to gówno jest nam potrzebne - mruknął Artur. Spojrzał z żalem na papierosa i schował go z powrotem do paczki. Pozostawiając namiot pod opiekę dwóch chłopców, pobiegł za kobietą. – Anka! Zaczekaj!
Mężczyzna biegł przez obóz, co chwila potrącając idących ludzi. Wszyscy spoglądali na niego z lekkim politowaniem, mając w pamięci poprzednie akcje. Artur dostrzegł burzę ciemnych włosów znikającą za najbliższym składem broni. Przyspieszył i przebiegając przez otwarty namiot, przeciął jej drogę. Dziewczyna zatrzymała się raptownie. Zlustrowała gniewnym spojrzeniem zdyszanego mężczyznę. Zmrużyła oczy i zerknęła na grupkę gapiów.
– Na co się gapicie?! Do roboty! – krzyknęła, a zbędna widownia jak na zawołanie zniknęła. Ponownie odwróciła się w stronę Artura, ale widząc, ze ten otwiera usta ostrzegawczo uniosła palec do góry, dając mu do zrozumienia, że ma się zamknąć. Mężczyzna westchnął i bez słowa ruszył za Anką w stronę namiotu dowódcy. Skręcili na główną drogę w obozie, gdzie panował poranny zgiełk. Pozostali obozowicze kręcili się między kolejnymi namiotami ciągle coś naprawiając, sprzątając, czyszcząc, gotując, ćwicząc czy po prostu się ucząc. Nie było osoby, która nie miała zajęcia, a jeśli jakaś się znalazła to obok niej pojawiała się druga, która znajdowała jej kolejne zadanie do wykonania. Ludzie i pracujące sprzęty zagłuszali się wzajemnie, wraz z wspinaniem się słońca po niebie lał się coraz większy żar, wiatr znad Wisły przynosił coraz gorszy odór kisnącej z słońcu wody, a to wszystko razem doprowadzało do nieustających zawrotów głowy i nudności, co zawsze odstraszało Artura. Starał się nie wychodzić rankiem ze swojego namiotu, chyba że nie miał wyboru. Dzisiaj właśnie był jeden z tych feralnych dni, w którym to musiał się przejść głównym obozowym traktem o tej właśnie, znienawidzonej przez niego godzinie, w dodatku w towarzystwie wściekłej kobiety. Lepszego początku dnia nie mogłeś sobie wymarzyć Arturze, skarcił się w myślach, jednak nieugięcie z wysoko podniesioną głową szedł przez tłum widząc jedynie przed sobą ciemnobrązowe, lekko kręcone do ramion włosy Anny, jednak po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że zbyt intensywnie wpatruje się w kobietę. Zdegustowany swą nieuwagą zerknął w bok, czego od razu pożałował. Na widok grupki młodych kobiet poufale się do niego uśmiechających, lekko się zarumienił i odwrócił wzrok, ale ku jego rozpaczy trafił na mordercze spojrzenie Anki, która w tym momencie zerknęła za siebie. Kurwa, zaklął w myślach i pokręcił głowa za swoją głupotę. Do końca pieprzonej drogi do głównego namiotu gapił się na swoje schodzone, czarne wojskowe buty; podniósł wzrok dopiero gdy stanęli przed wysokim szaro-zielonym namiotem z podwiniętymi do góry połami. Z wnętrza dochodziły dźwięki ożywionej rozmowy, które raptownie ucichły. Generał Grudziński niespodziewanie wyszedł na spotkanie dwóm gościom, pozostawiając lekko zdezorientowanych doradców w namiocie.
– Arturze! Widzę, że już dogadałeś się już z Franckiewiczówną w sprawie odbioru naszej przesyłki. Fantastycznie! Mijałem ją po drodze i postanowiłem od razu ją o tym poinformować. – Dowódca otworzył szeroko ramiona w geście serdeczności, lecz Anna odskoczyła. Spoglądała to na generała, to na Artura, a na jej twarzy sekunda po sekundzie pojawiał się coraz gorszy wyraz wściekłości.
– Tyy... – wysyczała w stronę Artura. Mężczyzna otworzył usta, aby zaprotestować, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Zerknął na ojczyma. Generał wydawał się jakby zawieszony w próżni, nie do końca rozumiejąc zaistniałą sytuację. – Tyy skurwielu....
Artur nieznacznie cofnął się widząc mordercze ogniki szalejące w czekoladowych oczach Anki. W jego głowie jak na zawołanie pojawiło się soczyste kurwa.
– Ja jedynie... zasugerowałem...
– MILCZ! – Pod wpływem wrzasku Anki podskoczył również generał. – Jesteś pierdolonym skurwielem Jabłoński! Tylko ty potrafisz wkopać ludzi w takie gówno! Dopilnuję, żebyś sam się w nim udławił!
Kurwa, kurwa, kurwa, pomyślał Artur.
– Franckiewiczówna! - rzucił dowódca. Mężczyzna zmarszczył swoje jasne, ledwo widoczne brwi i położył dłonie na biodrach, jak to miał w zwyczaju, gdy się wkurzał. Słońce odbijało się od jego łysej glacy tworząc wokół jego bladej głowy lekką poświatę, która rozpraszała się przy każdym ruchu, a gładka skóra odbijała przedmioty niczym lustro. Wówczas generał Grudziński wyglądał bardziej komicznie niż poważnie. Kobieta odwróciła się, nagle przypominając sobie o jego obecności. Zlustrowała jego nieatrakcyjną sylwetkę miśka i w ostatniej chwili powstrzymując odruch wymiotny.
– Nie nazywaj mnie tak! - warknęła. – Znajdź sobie kogoś innego do tego gówna!
– Franckiewicz! Nie interesuje mnie czy ci się podoba to zadanie czy nie. Ja tu rządzę, więc masz je wykonać!
–Twój przyjazd z drugiego końca świata nie daje ci prawa rzucania mi rozkazami. Jestem zwiadowcą! I jedyne co mnie interesuje to żeby wasze dupy nie musiały srać w majty na myśl, że gdzieś tam w Śródmieściu grasują niekontrolowane grupy Martwych!
– A więc zmieniam teraz twój zakres obowiązków! Pojedziesz po te pierdolone zapasy i mi osobiście przyniesiesz raport z przebiegu wymiany! Zrozumiano?! – Wściekły dowódca odwrócił się w stronę Jabłońskiego. – A Jabłoński znajdziesz osobę na miejsce Franckiewicz!
Artur patrzył przez chwilę z założonymi rękami jak wściekłość praktycznie rozsadza ojczyma, a potem zerknął na gotująca się w sobie Ankę. Ku swemu zaskoczeniu odparł pełnym obojętności głosem.
– Ja mogę przejąć obowiązki Franckiewicz.
–  Cóż za skromność Jabłoński – rzucił ktoś z daleka.
– W rzeczy samej. Od kiedy ktoś o takiej randze... – zaczął Grudziński.
– Chcę jedynie zapewnić Franckiewicz, że obowiązki nad którymi ma piecze od tylu lat zostaną należycie wypełnione. Nie kierują mną żadne inne motywy.
– W takim razie postanowione. Ale nie chcę żadnych opóźnień z tego powodu Jabłoński.
– Nie będzie żadnych generale. – Artur kiwnął głową na znak szacunku, na co dowódca odpowiedział ledwo dostrzegalnym ruchem głowy. Odwrócił się, ale nim to zrobił zimnym spojrzeniem zlustrował Artura, jak i Annę, po czym zapraszającym gestem wskazał swoim poprzednim rozmówcom wnętrze namiotu. Artur poczekał, aż mężczyzna zniknie z jego pola widzenia i dopiero wówczas podszedł do Anki. 
– Załatwimy to pokojowo czy nadal będziesz robić sceny?
– To jest ostatni raz Jabłoński, kiedy pozwalam abyś swobodnie mógł oddychać w mojej obecności.
– Wyśmienicie.
Kobieta ruszyła zamaszystym krokiem w stronę głównego składowiska broni, stojącego nieopodal głównego namiotu. Artur bez słowa podążył za nią. Słońce coraz bardziej prażyło mu głowę, a po wczorajszym deszczu zalegające wszędy kałuże parowały. Czuł jak ciężkie powietrze go oblepia, a im więcej spoconych ludzi musiał minąć tym bardziej klął na ten podły dzień. Odetchnął z ulgą gdy znaleźli się pod ciężkim materiałem. Wątłe wiatraki kręcące się pod jasnym sklepieniem namiotu dawały niemrawy wiaterek, ale zimne skrzynie i zabójcza broń dodatkowo obniżały temperaturę.
Anka podeszła do zagraconego biurka przy jednej ze ścian i włączywszy komputer, skopiowała dane na niewielki przenośny czytnik. 
– To są wszystkie raporty z tego miesiąca. W tym tygodniu rozpoczęliśmy badania przy Pałacu.
– Rozumiem, że ekipa wyszła wczoraj.
– Ekipa? To była Mira z tą jedną... jak jej tam było... Walka....
– Chwila... poszły tam we dwie?!
– Jabłoński! Ile razy mam ci mówić, że masz mi nie przerywać?!
– Z tego co ja wiem, to ja stoję wyżej od ciebie dlatego ja tu zadaje pytania!
– Uważaj, bo się wystraszę tego twojego nagłego wybuchu... gniewu? To był gniew mam rozumieć? – kobieta spojrzała na niego z wściekłością i jeszcze z czymś, ale Artur nie do końca potrafił zrozumieć co to było, choć część jego mózgu krzyczała, to było politowanie. – Miały zbadać czy w pobliżu kręcą się jakieś grupy Martwych. 
– Miały?
– Jeszcze nie wróciły. Po wczorajszej nawałnicy pewnie musiały nadrobić drogę. Nasz obóz wygląda jak bagno, a co dopiero Park. 
– Park? Który park?
– Jabłoński, czy ty naprawdę jesteś taki tępy czy tylko udajesz takiego? Park Świętokrzyskiego, a przepraszam, niby jaki? Ten Ruchacz dostał bodajże jakieś zlecenie z góry, chcą odbudować Pałac. – Ostatnie słowa Anka prawie mruczała pod nosem, choć jej głos nadal był oschły. Artur starał się nie zwracać uwagi na chłód z jakim odbywała się tak rozmowa, jednak ostatnie słowa spowodowały, że  jego zasłona obojętności została brutalnie zdarta, a on sam się zamyślił. Odbudować Pałac, ale po jaką cholerę?, pomyślał nieświadomie marszcząc brwi. Przysiadł na stole i sięgnął za pazuchę czarnej kurtki po papierosa, ale zdał sobie sprawę, że ojczym zajebał mu zapalniczkę. Anka dobrze znając problem, z którym ciągle borykał się mężczyzna, zaczęła przerzucać różne rzeczy na stole, aż w końcu nacisnęła przycisk srebrnej zapalniczki i niewielki płomień delikatnie kołysał się między nimi.
– Dzięki – mruknął Artur i zapalił papierosa. – Skąd wiesz jakie zlecenie dostał z...
– Nie powiedziałam, że to oficjalne oświadczenie.
– Aaa... to wszystko wyjaśnia. Zawsze mnie zastanawiało jakim sposobem znasz tyle tajemnic, w końcu... nie siedzisz całymi dniami pod głównym namiotem.
– Ptaki Arturze, ptaki. Ptaki potrafią latać, więc wszędzie wlecą, a w końcu wokół głównemu namiotu są też inne namioty, a w nich także są ludzie. Ruchacz nawet nie zdaje sobie sprawy ile dźwięków wydostaje się z jego przystani. – Anka przysiadła się obok Artura i również zapaliła. Tryumfujący uśmiech rozciągnął się na jej twarzy, jednak spojrzenie nadal pozostało zimne.
– Chyba nie chcę wiedzieć jakie dokładnie... i z łaski swojej, nie nazywaj go tak.
– Jak? Ruchaczem? Przecież wszyscy tak na niego mówią.
Artur spojrzał krytycznie na kobietę.
– No nie mów, że nie wiedziałeś.
– Wiedziałem - westchnął po chwili Jabłoński. – Ale to mój ojczym...
– Nie mówisz tego z przekonaniem. Jeżeli ty go nienawidzisz, co dopiero taki pomywacz kibli. – Anka zgasiła papierosa i wcisnęła mu do ręki niewielki czytnik. – Nie musisz mi mówić, co mam robić, zgłoszę się do Zająca. Wszyscy wiedzą, co mają robić. 
Artur zerknął na ekran. Przejrzał parę raportów, ale taka ilość informacji w tej chwili do niego nie docierała. Gdy na powrót spojrzał na Ankę, ta z zacięta miną wrzucała kilka pierdół do wielkiego, zielonego plecaka, po czym wróciła do biurka i wyłączyła komputer.
– Wcale go nie nienawidzę – odparł mężczyzna. Kobieta rzuciła mu kolejne chłodne spojrzenie. Wróciła po ekwipunek i broń. Stanęła w przejściu jednak się zawahała. 
– Też bym go nienawidziła, gdyby traktował w taki sposób moją matkę. Świat – tutaj rozejrzała się dookoła, upewniając się, że nikt jej nie słyszy. – Świat jest zbudowany na zgliszczach starego świata. Zgliszczach, nie popiołach. Pewne konwenanse nadal obowiązują. 
Mężczyzna spoglądał jak jak pospiesznie odchodzi, jakby niefortunne zdarzenia w jego namiocie i przed generałem ciągle podsycały jej wściekłość, a ona sama niechybnie miała wybuchnąć kolejną salwą obelg skierowanych w jego stronę. Zadeptał butem papierosa i rozejrzał się dookoła. Ludzie przewijali się wokół namiotu, lecz do niego nie wchodzili, chyba że mieli do tego konkretny powód. Po chwili namysłu ruszył i on, w podłym nastroju w stronę własnej świątyni spokoju z plikiem nudnych raportów zapisanych na ledwo dyszącym czytniku.
– I warszawskie kolorowe dni - dokończył bez przekonania ostatni wers drugiej zwrotki swojej ulubionej piosenki.

1 komentarz:

  1. Naprawdę gratuluję tego pomysłu na bloga, bo jest oryginalny i wyróżnia się... Miła odskocznia od wszystkich fanowskich blogów o miłości Hermiony i Draco Malfoya...

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy